„Kiedy jedziemy do Kijowa?” – to pytanie zadawałem kolegom niejednokrotnie od czasu pierwszej wizyty w stolicy Ukrainy w 2010 roku, gdy miałem okazję liznąć potężnego miasta pełnego sowieckich klimatów. Strupiałe tramwaje, obszerne i obskurne blokowiska, setki przegubowych trolejbusów, szerokie prospekty, niekończące się osiedla, monumentalne socrealistyczne prospekty w centrum… to wszystko zachęca do wizyty w Kijowie. To miasto dzieli od Polski dużo więcej niż 503 kilometry od granicy polsko-ukraińskiej w Dorohusku. Minęły trzy lata, nim przytrafiła się odpowiednia okazja. Uzgodniliśmy wtedy z Mateuszem, że rzucamy codzienne obowiązki i po prostu jedziemy do Kijowa na 2-3 dni. Trwały ustalenia – czy pojedziemy nocną plackartą, ukraińskim pociągiem, czy może samochodem? W końcu wygrał bardziej ryzykancki wariant. W ruch poszedł zielony Nissan Primera P11 z 1998 roku, samochód dość stary jak na Polskę i może niezbyt stary jak na Ukrainę. Pomysł wyjazdu okazał się na tyle ciekawy, że namówić dali się jeszcze Konrad i Krzysiek. W ekipie zawsze raźniej.

Ruszyliśmy więc na Ukrainę. Jak jechać po przekroczeniu granicy? Przez Łuck, Równe i Żytomierz i przez Sarny? Wygrał wariant, w którym jedziemy przez Sarny drogą magistralną M07. Koncept był prosty – jedziemy jak najszybciej do Kijowa i wówczas wiemy, ile zajmuje w praktyce przejazd i ile zostaje czasu na pobyt. Ukraińskie drogi są bowiem pełne niespodzianek, co wiedzieliśmy po wizycie w Łucku i we Lwowie. Na pozornie równej nawierzchni może przytrafić się nagle dziura, a pod wieczór po drogach jeżdżą nieoświetlone kamazy-widma, ewentualnie korzystające ze świateł pozycyjnych. Nie wydawało się to wielką zachętą, ale Kijów tak czy owak silnie przyciągał.

Po zebraniu gadżetów w Chełmie (tam mieszka jeden z uczestników wyprawy) udaliśmy się do Dorohuska. Kontrola graniczna po stronie polskiej przeszła tradycyjnie bezproblemowo. Przygoda zaczyna się po stronie ukraińskiej. Znowu trzeba sobie przypomnieć, który pas jest akurat poprawny, gdzie trzeba pojechać i co mówić. Oznakowanie jest niejasne. Celnik jest bardzo zainteresowany naszą wyprawą. Skąd jedziecie? Dokąd? Pokażcie bagażnik? Do Kijowa? To po co śpiwory? Widzę że macie piwko? Aby kierowca tylko nie pił! Takie były kolejne pytania i komentarze na temat samochodu i wnętrza bagażnika. Na tylnej kanapie mieliśmy zgrzewkę piwa Warka, które miało pomóc w razie zatargów z policją. Po przejściu kontroli celnej i paszportowej otrzymuje się pieczątki na karteluszce, którą oddaje się na wyjeździe z przejścia granicznego. Do mojego okna, tj. szyby kierowcy podszedł celnik. Zamiast po prostu wziąć karteczkę schylił się i spytał: „Macie coś na kawku, na herbatku?” Oczywistym było, że od kolegów z kontroli celnej usłyszał o naszym piwie Warka. Jak gdyby nigdy nic podałem więc mu jedno piwo w puszce, które łapczywie przyjął. „Dawaj drugie dla kolegi”, stąd musiałem podać drugą puszkę. Pogranicznik niezdarnie zakrył puszki rękami i pobiegł schować je do swojej szafki w budce wartowniczej, po czym machnął byśmy jechali. Granica przekroczona, hurra. Zapomniałem jeszcze wspomnieć o 20-centymetrowej dziurze w asfalcie na moście granicznym. Witaj, Ukraina!

Po przejechaniu przez granicę czas na zakup zielonej karty. Tuż za przejściem stoją dziesiątki budek świadczących usługi ubezpieczeniowe. Można tam kupić wszystko, w tym zieloną kartę. Wcześniej jednak, gdy wysiada się z auta, stoją dwie Ukrainki, czasem Ukrainiec. Niby nie wiadomo o co chodzi, ale z poprzedniej wizyty w Łucku na jesieni 2012 r. wiadomo było, że to „obmiena waljut”, czy obnośny kantor. Zamieniliśmy złotówki na hrywny. Kurs okazał się przyzwoity, więc można korzystać z takiej obmiany. Następnie przeszliśmy na drugą stronę ulicy, by kupić najkrótszą, 15-dniową zieloną kartę. Gdy podeszliśmy do budek spotkał nas pierwszy ukraiński widok. Z kiosków wyszło 7 kobiet jednocześnie i każda zaczęła nieśmiało pytać i prosić o podejście akurat do niej. Wydało się dosyć żałosne, że podstarzałe kobiety muszą błagać młodzież o zakup ubezpieczenia. Wybraliśmy drugą z kolei panią i kupiliśmy najkrótszą kartę na 15 dni. 68 hrywien. Kartę nakleja się na szybie. To pierwsza rzecz, która interesuje ukraińską milicję.

Ruszamy. Pierwszy odcinek drogi to dwujezdniowa trasa przez kilkanaście kilometrów. Co chwilę mija się stację benzynową. Ceny są wysokie tuż przy granicy i stopniowo maleją. Jaki standard? Jeśli chodzi o markowe stacje, jak np. Lukoil czy Shell, to napotkać można nawet porządną toaletę i sklepik, czasem też hot-dogi. Na innych stacjach są wychodki, a najlepsze paliwo to mieszane z błotem na forach internetowych A-95. Najgorsze to paliwo 80-oktanowe, ale wiadomo, do Ziła szkoda lać lepsze.

Wkrótce za granicą dwujezdniowa trasa się kończy i zaczyna się coś dziwnego – zjeżdżamy raz na jedną, raz na drugą jezdnię, podczas gdy przeciwna jest niedokończona. Niedługo znika nawet niedokończona druga jezdnia i pozostaje tylko pas zieleni zarezerwowany pod drugą nitkę. Droga jest asfaltowa i w miarę równa aż do Kowla. Zupełnie inny niż w Polsce jest krajobraz Obwodu Wołyńskiego – jest bardzo niewiele wsi, poza nimi nie występują żadne domy, a to ze względów historycznych – powojenna forsowna kolektywizacja rolnictwa. Droga wiedzie przez pustkowia, na przemian lasy i pola. Po nieco mniej niż 50 kilometrach pojawia się posterunek milicji, gdzie obowiązuje ograniczenie prędkości do 50 km/h, na środku dwujezdniowej trasy. Znajduje się tam wieżyczka do obserwacji szosy. Z reguły stoją tam milicjanci, którzy czatują na podejrzane samochody. Jedziemy specjalnie tuż za ukraińskim autem, stąd milicjant zrywający się do zatrzymania nas celem sprawdzenia, czy mamy zieloną kartę, robi to dużo za późno.

Dojeżdżamy do Kowla. Droga omija miasto, przejeżdżamy jedynie przez 2 skrzyżowania. Naszym „sponsorem” jest kierowca na łotewskich rejestracjach. Musiał przejechać kawał drogi, by dotrzeć na Ukrainę. Za Kowlem zwalnia jednak na węźle z drogą do Łucka. Widocznie nawigacja nie poinformowała go, jak właściwie skręcić. Dalej jedziemy więc sami. Trudno powiedzieć, jaka może być właściwa prędkość, stąd przyjmujemy za odpowiednie 105 km/h.

Droga jest asfaltowa, dość równa, i pusta. Co jakiś czas wyprzedza nas gnający 140-160 km/h samochód, zwykle na kijowskich rejestracjach. Trasa jest jednak raczej pusta, z rzadka pojawia się tir.

x02

Elektrownia atomowa w Kuźniecowsku. fot. Mateusz Buczek

Po kilkudziesięciu kilometrach nocnej jazdy rzucam okiem w lewo i ukazuje mi się niesamowity widok. Na horyzoncie majaczą potężne kominy i czerwone światełka. To Równieńska Elektrownia Atomowa. Widok niesamowity o wieczornej porze. Zatrzymujemy się w mroku przy drodze. Nagle w niedużej odległości oślepia nas jakieś światło. Ktoś świeci w naszym kierunku mocną ledową latarą. Szybko domyślamy się, że ktoś pilnuje pola uprawnego, by nie ubyło z niego plonów. Po wykonaniu szybkich zdjęć odjeżdżamy z miejsca postoju.

Droga dalej wiedzie głównie przez las, jest dość równa i ma mało zakrzywione zakręty. Zatrzymujemy się na stacji benzynowej, gdzie nasze auto okazuje się najnowocześniejszym pojazdem pośród różnych aut marki Łada i ZAZ. Funkcję toalety pełni cuchnący nieznośnym (dosłownie) odorem murowany wychodek z dziurą w ziemi. Minie jeszcze trochę czasu, nim na Ukrainę będzie można swobodnie pojechać z dziewczyną – u nas takie niskie standardy higieniczne byłyby nie do przyjęcia. Zalewamy parę litrów A-95 i gnamy dalej.

Droga wiedzie ciągle przez las. Brakuje w ogóle ruchu, po części dlatego że jest już po 20:00 czasu polskiego i po 21:00 czasu ukraińskiego. Napotykamy tylko samochody ciężarowe, które łatwo wyprzedzić ze względu na brak ruchu z przeciwnego kierunku. Wciąż jedziemy do przodu. Wydaje się, że szybko dotrzemy do Kijowa. Trasa wciąż wiedzie przez niekończące się lasy. Mijają dziesiątki kilometrów, krajobraz nie wykazuje żadnego urozmaicenia. W końcu pojawia się pewna odmiana. Wraz w wkroczeniem w Rejon Żytomierski droga z asfaltowej staje się betonowa. Trasa jest równa, co zachęca do jazdy z prędkością 120 km/h. Droga wiedzie najczęściej przez las lub pole, brak jest zabudowań, a skrzyżowania występują co kilka lub kilkanaście kilometrów. Na trasie, na jednym skrzyżowaniu przy wsi, znajduje się duże rondo i posterunek milicji, gdzie zatrzymywane są kamazy. Pomimo późnej pory milicja wciąż jest aktywna. My siedzimy na ogonie tira, więc milicjant nie zdążył nas wyłapać i udało się „bez bicia”. Od pewnego czasu jest już zupełnie ciemno. Mijają kolejne kilometry, które umilam sobie rozmową z akurat nieśpiącym towarzyszem podróży. Chwilę poświęcamy na pytanie – po co komu ta droga przez pustkowie? Jedną z naszych koncepcji jest, iż łączy ona wschodnioukraiński przemysł z Europą.

Mijają kolejne kilometry, przemierzamy odległe skrzyżowania, wyprzedzamy pojedyncze tiry. Noc urozmaica powolny, snujący się przy prawej krawędzi ulicy, wiekowy MAZ 500, konstrukcja z lat 50. Mijamy go szybko, ale i tak zapada w pamięci jako widmo z przeszłości. Tak trudno już w Polsce spotkać powszechnego niegdyś Jelcza 315, z dudniącym silnikiem Leyland.

W monotonny, ale szybki dość sposób mijają kolejne kilometry do Kijowa. Wkrótce jesteśmy 100 km od stolicy Ukrainy. Postanawiamy rozbić obóz, zwłaszcza iż jest już niemal północ polskiego czasu. Wybieramy polną dróżkę nieopodal ukraińskiego zajazdu. Zajazd polega na tym, że przy drodze jest wyasfaltowany szersze pobocze z obu stron i stoi budka. Stoją tam tiry, zajeżdżają też tavrie i inne radzieckie sprzęty. Nagle okazuje się, że z bagażnika zniknął namiot. Gdzie został? Jak wypadł? Jego zagadka pozostała do dziś nierozwikłana. Współtowarzysze rozbijają się pod gołym niebem, a ja śpię w aucie - noc na szczęście nie jest najzimniejsza. Wieczór umilamy sobie piwem Lwiwskim.

x10

Opuszczony Kołchoz we wsi Ukrainka. fot. Jacek Pudło

Wkrótce okazuje się, że na dworze nie sposób spać przez komary. Noc jest jednak krótka i już po 3:00 zaczyna robić się jasno. Jeszcze przed 5:00 zaczynamy się zwijać. Czas jeszcze na spacer na koniec drogi przy której stoimy – widać tam bowiem jakieś zabudowania. Jak się okazuje, jest to puszczony kołchoz we wsi Ukrainka. Z budynków zostały tylko zgliszcza – dachy pozawalały się, inne obiekty popękały. W wysokiej trawie stoją wraki maszyn, niektóre jakby sprawne, w tym ogromny traktor Kirowiec, z przypiętą równie potężną maszyną rolniczą. Nie ma jednak zbyt wiele czasu i wracam do auta. Ruszamy dalej. Do Kijowa!

O świcie ruch jest nieco większy. Pojawiają się samochody osobowe, które były nieobecne w nocy. Dominują wśród nich Łady 2105 i 2107. Wyprzedza nas zabawnie pomalowana, jaskrawozielona Tavria, która towarzyszy nam przez jakiś czas. Te archaicznej konstrukcji auta produkowano do 2007 r., nic dziwnego więc że nadal pełno ich na tutejszych szosach. Wzdłuż trasy mijamy co jakiś czas radzieckie traktory. Pomimo wczesnej pory w lesie przy drodze stoją łady. Trasa znów wiedzie głównie przez las, co nowego jednak, zaczynają pojawiać się wsie i zabudowania. Kilkadziesiąt kilometrów przed Kijowem na drodze jest nowy asfalt, bez wymalowanych pasów. Przy ulicy ustawione są czerwone pachołki, jednak nie widać robotników. Ruch zagęszcza się, trzeba zachować ostrożność, gdyż tutejsi kierowcy są nieprzewidywalni. Mocne słońce razi w oczy. Niebo jest bezchmurne. Wkrótce pojawia się pierwsza większa miejscowość. W kilku miejscach ruch jest prowadzony wahadłowo, z wykorzystaniem sygnalizacji świetlnej. Większość kierowców czeka, ale niektórzy pchają się lewym pasem i następnie gnają przed siebie nie zważając na samochody z przeciwka. W jednym miejscu, gdzie środek jezdni rozgradzają paliki, jadąca za nami marszrutka zjeżdża na przeciwny pas, wyprzedza nas i zaczyna ścigać się z budowlanymi kamazami. Na szczęście droga mija szybko. Jesteśmy coraz bliżej centrum Ukrainy.

Zatrzymujemy się jeszcze na chwilę na stacji benzynowej przed podkijowską miejscowością Bucza. Tym razem jest na niej toaleta z sedesem i zlewem, ale o czystości w niej może nie będę wspominał. Gdy zatrzymujemy się, podchodzi do nas wygłodniała suka. Mateusz karmi ją kabanosem. Pies wygląda na najszczęśliwszego na Ziemi. Na parkingu stacji stoi Kamaz 5511, w kolorze wojskowym, utrzymany we wspaniałym stanie. Na stację zajeżdża piękna, ciemnozielona, świeżo malowana Łada 2107 ze błyszczącymi, pomalowanymi na szaro stalowymi felgami. Wysiada z niej rosły kierowca z brzuchem, który zaczyna się przebierać. Następnie wsiada on do wspomnianego Kamaza i odpala tą haroszą maszynę. Kamaz warczy i dymi na czarno. Następnie prowadzący przechodzi do obsługi stacji i dyskutuje z nią chwilę. Swój gruzownik pozostawił cały czas na chodzie. Chwilę później wraca i z gołą klatą rusza swoim sprzętem do roboty, wypełniając całą okolicę dieslowską chmurą. Widocznie to jedna z ciężarówek na telefon.

Na ulicy w międzyczasie pojawiają się ciekawe i nieciekawe sprzęty. Najciekawszy jest stary, snujący się autobus LAZ 699R Karpaty z wyjącym mostem Raba 118. Nieciekawe są chińskie autobusy, które występują jako nieliczne marszrutki. Shaloiny i King Longi straszą obłościami.

Ruszamy ze stacji. Podkijowska miejscowość przypomina nieco mieszankę Jastrzębiej Góry i Nałęczowa – zabudowa mieści się między rozsianymi, wysokimi drzewami, przy czym są to sosny. Ruch samochodów błyskawicznie gęstnieje. Trafiliśmy niestety idealnie na szczyt poranny. Jednopasowa droga błyskawicznie się blokuje i utykamy w wielkim korku w kierunku Kijowa. Normalny dla nas stan rzeczy, gdy samochody grzecznie stoją w kolejce, trwa może 15 minut. Po takim czasie kończy się cierpliwość ukraińskich kierowców i zaczynają dziać się cuda. Najdroższe samochody ruszają powoli prawym poboczem i toczą się do przodu, wyprzedzając kolejkę. Stopniowo niewielka strużka samochodów zamienia się w niemal pełnoprawny pas na poboczu z ubitej ziemi. Gdy i to jest mało, pojawiają się auta, które jadą przeciwnym poboczem pod prąd. Największy nasz szok wzbudzają jednak samochody, które jadą przeciwnym asfaltowym pasem pod prąd. Przy spotkaniu z autem z przeciwka następuje trąbienie i błyskanie światłami, a pchający się delikwenci próbują tylko delikatnie zbliżyć się do kolejki na prawym pasie lub po prostu do niej wcisnąć. W rezultacie, prawidłowy, prawy pas porusza się najwolniej. My stoimy po europejsku, właśnie na prawym pasie. Kijów jest już tak blisko, tylko ten korek! Przed nami jedzie chyba 30-letni, srebrny Ford Sierra. Auto jest wybitnie strupiałe, śmierdzi od niego na kilometr gazem LPG, a kierowca piłuje jak szalony silnik, by nie gasł przy ruszaniu. Za nami jedzie fantastyczna, kremowa ciężarówka GAZ-52, pełna klasycznych detali. Jej kierowca ma minę, jakby go to wszystko w ogóle nie obchodziło, te pchające się z prawej i z lewej samochody.

x01

Korek i kierowcy pchający się po poboczu. fot. Mateusz Buczek

Po około 40 minutach w dusznym korku dojeżdżamy do skrzyżowania, na którym zjeżdżają się 2 wąskie drogi dojazdowe do Kijowa. Znajduje tu się sygnalizacja świetlna, która przepuszcza po kilka samochodów. Korek nadal się ciągnie. Mijamy most, przed którym w kolejkę wpychają się bezkarnie najdroższe samochody. W końcu, za mostem, pojawia się przyczyna korka – zamknięcie jednego pasa, gdzie występuje zwężenie drogi i z 2 pasów robi się jeden. Dodatkowo, trzeba się mijać niemal na lusterka. Takie zwężenie to nie lada wezwanie dla tutejszych, przyzwyczajonych do szos szerokich na 4 czołgi T-72. Po ominięciu tej przeszkody droga jest już w miarę luźna. Szeroka szosa przez las jest wyasfaltowana i mieści się na niej 4, a może 6 pasów. Jedziemy sobie więc prawą stroną. I jest! Wjechaliśmy do Kijowa. Na dzień dobry duże skrzyżowanie, na którym zaczyna się wewnętrzna obwodnica miasta. Skręcamy w prawo na migającym zielonym… ha! A tu radiowóz milicji i milicjant machający czarno-białą tyczką. Ładne powitanie w Kijowie!

Zjeżdżamy na bok. Czego będzie chciał? Czy uda się go zbyć? Milicjant przedstawia się po ukraińsku z podaniem stopnia i każe podjechać pod radiowóz, oczywiście ładę. Gdy podjeżdżamy, woła kolegę z krzaków w lasku przy drodze. Z chaszczy wyskakuje drugi milicjant. Chyba nie do końca stabilnym krokiem podchodzi on do mojego okna i zaczyna nawijać. Z wypowiedzi zrozumiałem, że zielone było tylko „priamo”, czyli prosto. Poza nami zatrzymano też drugi samochód, więc milicjant zaczyna żartować, że drugi kierowca to hultaj i że zamkną go w więzieniu. Faktycznie, poproszono go do radiowozu, podczas gdy nam pozwolono zostać w aucie. Zwracam uwagę, że to nie jest zwykła rozmowa o mandat, coś jest nie tak. Odwracam się więc by zobaczyć, czy jest jeszcze Warka. Podaję milicjantowi puszkę, zachwalając polski trunek. Ten z zachwytem ją przyjmuje, ale żąda drugiej dla kolegi!!! Po otrzymaniu drugiej puszki oczekuje jeszcze torebki. Znajdujemy jedną i ucieszony milicjant zostawia nas w pokoju. Łapówka o wartości 5 złotych!!! W Polsce wyśmiałoby nas za piwo skierowane w stronę policjanta, a tu zachowaliśmy się chyba w najlepszym tonie. Oczywiście zachwalałem Warkę jakby to było najlepsze piwo na świecie i najwspanialsze jakie można dostać w Polsce.

Ruszamy dalej. Obwodnica jest szeroka i ma skrzyżowania ze światłami. Kojarząc mniej-więcej mapę skręcam w lewo, by dojechać do linii trolejbusowej i wzdłuż niej zagłębić się w miasto. Zabudowa nie zdradza jeszcze, że jesteśmy w wielkim mieście. Drogi są bardzo nierówne, miejscami dziurawe, ale szerokie. Potężnej wielkości są wszystkie napotkane ronda. Na ulicy samochody o średniej wieku podobnej może jak w Polsce, tyle że jak u nas nie ma Fiatów 125p, tak tutaj jest nadal sporo Ład 2101, 2103, 2105 i 2107. Te najstarsze są chyba zresztą najlepsze, gdyż jest ich bardzo dużo. Ciężarówki, które u nas są ciche i niezauważalne, tutaj warczą, ryczą i kopcą jak smoki. Gazy, ziły i inne sprzęty kręcą się z różnych stron. Pojawia się sieć trolejbusowa. Zabudowa jest nadal niska. Zmierzamy w stronę centrum, pojawiają się bloki i przegubowe trolejbusy LAZ. Ewidentnie jesteśmy w dużym mieście. Mijamy pierwsze stacje metra. Osiedla blokowe przeplatają się z lasem, droga przez miasto jest pofałdowana ma kilka zakrętów. Jest bardzo interesująco, trudno napatrzeć się na bloki, kładki, samochody i trolejbusy. Wjeżdżamy w coraz gęstszą zabudowę. Początkowy pomysł przewidywał zaparkowanie na przedmieściach, gdzieś na dużym parkingu przy wielkopowierzchniowym centrum handlowym. Jak się okazuje, ruch w mieście jest płynny i nie brakuje miejsc parkingowych przy ulicy. W końcu, na wyczucie, dostrzegam wolne miejsce parkingowe w sąsiedztwie ulicy na ul. Artema. Tam parkuję Primerkę. Ruszamy na piechotę wzdłuż ulicy, według mapy w stronę centrum (niezawodne okazują się „schemy” ze strony transphoto.ru autorstwa IKS) . Wokół jest zupełnie normalnie, tak jak gdzie indziej w Europie – park, chodnik, ulica, stare jak i nowe samochody na ulicy, nowe trolejbusy. Tylko ich marka – Bogdan – oraz obskurne, niedocieplone bloki zdradzają, że nie jesteśmy gdzieś w Europie Środkowej. Docieramy na przystanek i wsiadamy do trolejbusu Bogdan (dla ciekawskich model Т701, linia 16 i numer #2352). Kupujemy bilety za śmieszną cenę 1,50 hrywny – jakieś 60 groszy. W trolejbusie zasiaduje konduktor. W wyniku niefortunnej aranżacji wnętrza w środku panuje znaczny tłok. Dziwne jest zresztą, że nadjechał akurat pojedynczy Bogdan. Jesteśmy mniej jak 10 przystanków od ścisłego centrum, mimo to co przystanek wsiada i wysiada masa ludzi. Trolejbus jest nowy i błyszczy się, wnętrze jest wykończone w miarę estetyczne. Rażą jednak żółte słupki okienne i ramy okien wykonane po prostu z gołej, żółtej blachy – nie osłonięto ani nie wykończono ich w żaden sposób. Detale wnętrza są wykonane w prymitywny sposób. Szyby są przyciemniane na brązowo, przez co trolejbus sprawia przestarzałe wrażenie.

Zabudowa zmienia się z bloków na kamienice i architektoniczne plomby. Na ulicy zamiast asfaltu pojawia się kamienisty bruk. Mijamy dwie piękne cerkwie i monastyry z pozłacanymi elementami i docieramy ulicą Sofijską na najważniejszy kijowski plac – Majdan Niezależności. Na tym końcowym wraz z nami z trolejbusu wylewa się masa ludzi i natychmiast wsiada tyle samo. W mieście przyjęto, iż liczne linie trolejbusowe i tramwajowe mają charakter promienisty i zawracają w centrum na kryterium ulicznym. To dosyć niekorzystne, gdyż wymusza bardzo długie drogi przesiadki – brak w tym zakresie jakiejkolwiek dogodności.

Majdan Niezależności to główny plac Kijowa. Ma on dość dużą powierzchnię. Z dużej części placu wyeliminowano ruch kołowy. Otoczenie stanowią monumentalne socrealistyczne bloki z wczesnych lat 50. Posiadają one charakterystyczne zdobienia, nawiązujące do wzornictwa wschodniego i gwiazdy sowieckiej, w przeciwieństwie do naszego socrealizmu, gdzie występują elementy nawiązujące do polskiego renesansu.

x07

Chreszczatyk. fot. Mateusz Buczek

Plac przecina szeroka, 8-pasowa ulica Chreszczatyk, która stanowi centralną ulicę Kijowa. Wzdłuż niej ciągną się masywne, socrealistyczne bloki. Niektóre z nich posiadają specjalne wieżyczki i nadbudówki lub są cofnięte od ulicy, by jeszcze bardziej przytłaczać. Czuć żywcem potęgę sowieckiego imperium z okresu końca życia Stalina. Po Chreszczatyku kursowały niegdyś trolejbusy, jednak ktoś podjął głupią decyzję o ich likwidacji. Obecnie głównym środkiem transportu jest głębokie metro, wykonane i urządzone w sowieckim stylu.

Po wymianie walut w kantorze (obmena waljut) w przejściu podziemnym pod Chreszczatykiem udajemy się w kierunku północnym na punkt widokowy przy Łuku Przyjaźni Narodów. Po dotarciu na miejsce pojawia się widok zacierający dech w piersiach. W zasadzie aż sam nie wiem od czego zacząć jego opis.

x03

Łuk przyjaźni. fot. Mateusz Buczek

W kierunku wschodnim, za lasami znajdującymi się na wyspach na Dnieprze, widoczne są potężne, niewyobrażalnej wręcz wielkości blokowiska. Północne z nich, odległe o ponad 6 km Dieśniańskij, jest wielkości średniego polskiego miasta! Betonowe, szare, odległe, ponure nawet w czerwonym słońcu wieżowce zapełniają połowę horyzontu. Tylko pojedyncze budynki wyróżniają się pastelowymi kolorami. Widok jest niesamowity. Dalej, za tymi budynkami, gdzieś na horyzoncie, na wschodzie, widoczne są zarysy wieżowców w miastach satelickich Kijowa – między innymi w odległych o 20 km Browarach.

x12

Dzielnica Deśniańskij nazwana od rzeki Desna, osiedle Trojeszczyna. Potężne blokowisko. fot. Jacek Pudło

W kierunku północnym ciągnie się szerokie koryto Dniepru. Naprawdę szerokie, gdyż miejscami ma kilometr szerokości, podczas gdy Wisła w Warszawie jest więcej niż o połowę węższa. Dodatkowo, Dniepr ma na środku wyspy, po których napotyka się kolejne koryto. Przeprawa przez rzekę to prawdziwa wycieczka.

x04

Most Podolsko-Woskreseński, od 1993 r. z przerwami w budowie, końca nie widać. fot. Mateusz Buczek

Poza Dnieprem na północy widać też dosyć nowe wieżowce, a za nimi, już na północny zachód patrząc, dostrzeżemy podobną ścianę wieżowców jak na wschodzie – odległe o 10 km osiedle Obołoń. Nieco bliżej dostrzec można bulwar na brzegu Dniepru oraz nieco starszą zabudowę, pełną jeszcze kamienic. Ogółem, widok z punktu widokowego na wzgórzu nad Dnieprem jest naprawdę zjawiskowy.

Czas ruszyć w miasto! Po wykonaniu serii zdjęć przechodzimy przez park na dalszą część wzgórza, aby zbliżyć się do Monasteru św. Michała, zburzonego w latach 30. za Stalina i odbudowanego w 1999 r. za niepodległej Ukrainy. Po drodze niespodzianka – nagle podchodzi do nas facet z wielkim, żywym, tresowanym orłem i sadza go koledze na ręce! Szok! Facet daje zrobić zdjęcia z orłem. Wiadomo, że coś jest nie tak, ale zwierze jest zjawiskowe i szkoda nie zrobić fotografii. Nagle, po wykonaniu serii zdjęć, właściciel zwierza żąda 200 hrywien. Cena 80 złotych za kilkanaście zdjęć wydaje się zbyt wygórowana więc zaczynamy rzucać śmiesznymi kwotami. Właściciel ptaka denerwuje się i zaczyna skomlić, że musi orła nakarmić za 800 hrywien miesięcznie. Oczywiście nie wierzymy mu, ale daje nam spokój za 60 hrywien. Jeszcze nie tak najgorzej, gdy rozdzielić to na 4 osoby. Tak czy owak nie ma to jak oszukać obcokrajowca. Szkoda, że oni nie zdają sobie sprawy, że jest to krótkowzroczne – historia o orle zostanie opowiedziana przecież innym osobą za granicą i zniechęci je do przyjazdu do Kijowa. Tym samym, mniej turystów pojawi się w mieście, gdzie się oszukuje i podstępna strategia zemści się na treserze orła i innych oszustach.

Przeszliśmy pod monastyr, mijając masywny budynek Ministerstwa Zakordonnych Spraw Ukrainy (Ministerstwo Spraw Zagranicznych). Po drodze znalazły się setki drogich samochodów, jak np. Bentley lub Jaguar XF oraz prawie nowe SUVy wszystkich marek (BMW, Volvo, VW). Pełno też było nowych Mistubishi Lancerów – widocznie świeżo upieczony oligarcha musi jeździć właśnie Lancerem. Pojedyncze łady i ZAZy pomiędzy samochodami za setki tysięcy, a może miliony hrywien, wyglądały jak jakieś nieporozumienie. Znalazła się też amatorska replika Cobry.

x08

ŁAZ z otwartą klapą silnika i monaster zburzony za Stalina i odbudowany w czasach niepodległej Ukrainy. fot. Jacek Pudło

Centrum Kijowa jest zadbane i pełne ładnych budynków. Pełno jest bogatych ludzi i najdroższych samochodów. Wszystko wygląda po europejsku, na liniach docierających do centrum jeżdżą też najnowsze trolejbusy. Im dalej od centrum, tym bardziej jednak pryska czar. Państwo jest nadal zcentralizowane i zyski z biednych rejonów trafiają do bogaczy w Kijowie.

Jako kolejny punkt programu obraliśmy muzeum Czarnobyla. Schodzi się do niego ulicą Zjazd Andriejewskiego, by dotrzeć na plac Kontraktowy. Po drodze mijamy m. in. nowiutkiego Mercedesa CLS oraz przyciągającego wzrok, potężnego, ale zaniedbanego muscle car’a Chrysler’a 300 z lat 1969-1971. Na ulicy Choriva nieopodal placu Kontraktowego znajduje się czarnobylskie muzeum, które poznamy po stojących przy nim specjalnych pojazdach – UAZach. Muzeum posiada interesujące ekspozycje i warto je odwiedzić. Wstęp kosztuje równowartość kilku złotych.

Po muzeum udajemy się do metra. Kijowski system szybkiej kolei to metro głębokie. Tunele w centralnej części miasta, położonej na wzgórzu, znajdują się daleko pod poziomem gruntu. Stacja Arsenalna jest najgłębiej położoną stacją metra na świecie i znajduje się 105 metrów poniżej poziomu gruntu. Zjazd na głębokie stacje realizowany jest z wykorzystaniem długich schodów ruchomych. Eksploatowane są 3 pary schodów, z których trzecia pozostaje w pogotowiu, a w szczycie jest uruchomiana. Schody ruchome obsługuje (w zasadzie głównie obserwuje) specjalna, etatowa pani, która siedzi w budce na dole stacji. To chyba najnudniejsza praca na świecie. Schody są szybsze niż polskie (może nawet 2 razy), a zjazd na dół i tak zajmuje kilka minut. Mowa oczywiście o centralnych stacjach, gdyż na placu Kontraktowym stacja jest dość płytko pod ziemią (ten rejon miasta jest niewiele ponad poziomem Dniepry). W innych częściach miasta zdarza się, iż metro wynurza się na powierzchnię. Pierwszą, centralną część systemu metra uruchomiono w 1960 r. i był to trzeci system podziemnej kolei miejskiej w ZSRR. Stacje reprezentują uproszczony, socrealistyczny wystrój. Co 90 sekund wjeżdża na nie 6-wagonowy, huczący, niebieski skład serii 81 z żółtym paskiem, z którego wylewa się tłum ludzi.

Metrem jedziemy niedaleko, bo na Chreszczatyk. Korzystamy z usług gastronomicznych Puzatej Chaty, po czym przesiadamy się do drugiej linii, by dotrzeć na potężne blokowisko Trojeszczyna. Przesiadka ma miejsce pod ziemią. Szerokimi schodami tradycyjnymi (nieruchomymi) wychodzi się ponad stację i łącznikowym, 3-częściowym tunelem przebywamy drogę na peron sąsiadującej stacji. W tunelu oczywiście przelewają się niewyobrażalne masy ludzi. Dobrze, że metro kursuje bardzo często, inaczej tłum blokowałby się i ściskał, co aż strach sobie wyobrazić.

Linia, którą jedziemy, ma ciekawy przebieg, gdyż po przebyciu drogi pod głównym kijowskim wzgórzem stopniowo wynurza się na powierzchnię, by wyjechać na most. Przed wjazdem na most jest jeszcze stacja na powierzchni, po czym radzieckiej konstrukcji skład rusza w podróż na drugą stronę Dniepru. Na powierzchni okazuje się, że duża część huku składów serii 81 wynika z echa odbijającego się od ścian tunelu. Pociąg jedzie dość szybko, jednak pokonanie rzeki szerokiej na kilometr i tak zajmuje sporo czasu. Po prawej i lewej ciągnie się i rozlewa piękny twór natury – Dniepr. Po przekroczeniu rzeki trasa metra przebiega już na powierzchni. Po kilku stacjach docieramy na koniec linii – stacja Lisowa. W międzyczasie, po wagonie krążą dwaj sprzedawcy obnośni, którzy sprzedają jakieś drobiazgi. Pan sprzedawca zachwala klej, i o dziwo znajduje na niego chętnych. Kolejna pani sprzedaje plan linii komunikacji miejskiej w Kijowie. Skusiłem się na ten produkt. Po konfrontacji z rzeczywistością okazało się, iż plan z nadrukowaną datą 2013 jest zupełnie nieaktualny. Linia szybkiego tramwaju funkcjonująca od roku była nadal oznaczona jako budowana, a linie autobusowe w dzielnicy Trojeszczyna zupełnie nie przystawały do rzeczywistości. Przynajmniej schematy ze strony transphoto.ru są rzetelne…

Po opuszczeniu stacji metra okazuje się, że w jej sąsiedztwie funkcjonuje przeogromny bazar, gdzie każdy chce dorobić coś na czarno. Tak jak wszędzie na wschodzie, wszystko jest po prostu tłoczne i nieuporządkowane, wszędzie ktoś się kręci i krząta. W przeciwieństwie do polskich handlarzy np. z tuneli Dworca Zachodniego, którzy wyglądają, jakby wyszli z więzienia, tutejsi sprawiają wrażenie, jakby byli całkiem porządnymi obywatelami, którzy po prostu sobie dorabiają. Bazar nie tylko nie kończy się po wyjściu z tunelu, ale i ciągnie się w każdą stronę. Kierując się intuicją jakoś docieramy do pętli trolejbusowej, gdzie stoi tutejszy wyrób – trolejbus Kiev-12. Pojazd jest cały umazany zieloną farbą olejną. Obsługuje linię 37, która pełni funkcję dowozową do metra. Nie jest to styl warszawski, gdzie linia 179 kręci się wkoło metra zygzakami – linia 37 odjeżdża od stacji metra i wjeżdża w dzielnicę, dalej na północ. Trolejbus jest dość tłoczny i raczej rozklekotany w środku. W podwoziu wyją dwa mosty Raba. Strupiały pojazd nie jedzie zbyt szybko. Z trolejbusu wysiadamy na rondzie przy alei Lisowyj, by wykonać kilka zdjęć autobusów i trolejbusów. W okolicy jest kilka odcinków niedokończonych ulic, które przebudowano na skupisko garaży – można to zaobserwować na satelicie Google. Natomiast skorzystanie z Google Street View np. na ul. Lisowyj pozwala zapoznać się z typową ulicą na blokowisku i ogólnym widokiem na bloki, a dodatkowo stanowi przegląd ukraińskiej motoryzacji.

Wsiadamy do przegubowego Bogdana, którym docieramy na prospekt Majakowskiego. Po drodze mijamy setki bloków, wszystkie wielopiętrowe. Wciąż jedziemy szerokimi ulicami, jedno- lub dwujezdniowymi.

x13

Bloki przy prospekcie Majakowskiego. fot. Jacek Pudło

Przy Majakowskiego dostrzec można ze wszystkich stron kilkunastopiętrowe wieżowce. Wszystkie z nich są stare i wysokie. Odsunięto je od ulicy, przez co prospekty sprawiają wrażenie niezwykle szerokich. Większość skrzyżowań jest wykonana w formie wielkich rond z zagłębionym wnętrzem i 4 przejściami podziemnymi.

Bloki są stare i obleśne. Wręcz kipią brzydotą. Oryginalne wykonanie zostało już na wstępie spaskudzone przez niechlujne dylatacje. Elewacje są często wykonane z kafelków (brudno kremowych lub niebieskich), które odpadają. Do tego doszło masowe zabudowywanie balkonów i docieplanie ścian pojedynczych mieszkań. Każdy z mieszkańców montował zabudowę balkonu we własnym zakresie z tego, co było pod ręką. Ogólny efekt jest odrażający, a przez to i niesamowity. Bloki wciąż straszą gołym betonem, gdyż nie prowadzono żadnej akcji docieplania i odnawiania elewacji tak jak w Polsce od końca lat 90. W rezultacie, pośrodku osiedla Trojeszczyna, można się poczuć jak w Polsce w latach 90. Ulice są szerokie i raczej nierówne, poruszają się po nich liczne Łady (wystarczy sobie wyobrazić Fiaty 125p), chodniki są asfaltowe i często byle jakie, trawa zwykle rośnie jak popadnie i nie jest regularnie strzyżona. Wszelkie barierki, słupki i krawężniki są zaniedbane. Wszystko to daje przygnębiający ogólny efekt, jednak widok blokowiska ciągnącego się w 4 strony aż po horyzont jest niesamowity. Ileż to lat musiały pracować pełną parą fabryki domów, by zbudować takie kolosalne miasto. Kijów robi tym większe wrażenie, iż pojawia się po pokonaniu 500 km szeroką drogą magistralną M07, która przebiega przez pustkowie i nie przecina praktycznie żadnego dużego miasta. Pośrodku tego kraju, który z pozoru wydaje się pusty, znajduje się więc potężne miasto z niekończącymi się blokowiskami, urządzonymi jako mniej lub bardziej udana koncepcja miasta-ogrodu. Le Corbusier byłby przeszczęśliwy.

Wsiadamy w trolejbus Kiev i dojeżdżamy na pętlę, gdzie stoi parę zielonych trolejbusów oraz kilkanaście marszrutek. Widocznych jest kilka wysokich bloków, które wyglądają na nowe. Osiedle nagle urywa się, zapewne tam gdzie dotarło do 1991 roku w chwili rozpadu Związku Radzieckiego. Bloki tutaj są 20-piętrowe i są prawdziwymi betonowymi kolosami. Dla odmiany wsiadamy w tramwaj. Przyjeżdża Tatra T3 po naprawie głównej w jakichś kijowskich zakładach. Faktycznie, wnętrze prezentuje jakiś poziom przyzwoitości. Wkrótce dojeżdżamy na początek trasy szybkiego tramwaju, który zaczyna się na skraju osiedla i dociera do trasy kolei naziemnej, którą można dojechać do metra. Linia poprowadzona jest środkiem osiedla, w zagłębieniu. Z obu jej stron znajdują się parkingi, a dalej, ponad nimi, jezdnie ulicy. Trasę tramwaju przecinają jedynie estakady ulic. Przypomina to koncepcję Poznańskiego Szybkiego Tramwaju. Torowisko jest niepodbite, a szyby niewyszlifowane, przez co tramwaje tłuką się i drżą na pozornie równym torowisku. Daleko to do chociażby warszawskich standardów. Betonowe podkłady i płytki z nimi sąsiadujące wyglądają jednak na stare. Nie jest to przypadek – ta linia była w budowie od początku lat 90. Na szynach znajdują się daty produkcji – np. rok 1992 oraz 1996. Budowaną od 1993 trasę oddano do ruchu niekompletną w 2000 r. Po 9 latach została ona zawieszona z powodu braku pasażerów, a wznowiono ją dopiero w 2012 r. To jednak nic nietypowego w Kijowie – podobnie od 2003 r. w budowie jest nowy most przez Dniepr.

x06

Szybki tramwaj w Kijowie. fot. Mateusz Buczek

Zatrzymujemy się na fotostop w połowie trasy. Jak się okazuje, przy parkingu obok torowiska stoją 3 piękne Ikarusy – dwa 250 oraz jeden 256. Autobusy są mało lub w ogóle nieużywane i stare. Niesamowity jest widok 3 turystycznych Ikarusów jednocześnie, i to w starych malowaniach i z różnymi oryginalnymi elementami, np. charakterystycznymi kołpakami na przedniej osi i niebieskimi tabliczkami z napisem Ikarus nad prawym nadkolem pierwszej osi.

Udajemy się na przystanek, gdzie daje się stwierdzić niezgodność mapki kijowskiej komunikacji, którą zakupiłem w metrze, ze stanem faktycznym. W końcu, po kilku marszrutkach, przyjeżdża przegubowy ŁAZ A292. Autobus ma ledwie kilka lat, a wygląda, jakby umierał. Zamiast jednego z okien wstawiono wykładzinę sufitową z Ikarusa. Wóz jest rozklekotany, silnik rzęzi, a karoseria telepie się. Zawieszenia chyba nigdy nie naprawiano. Trupiastym wozem docieramy do linii metra, mijając po drodze osiedle i most nad Dnieprem, z którego zaobserwowaliśmy niesamowitego, starego, białego, przegubowego ŁAZa z dwoma mostami Raba.

Teraz czas na odnalezienie kwatery. Zajeżdżamy pod dworzec kolejowy, gdzie spodziewamy się akwizytorów od kwater. Nie zawiedliśmy się – jest jeden pan i kilka pan z napisem „kwatery”. Pan i panie oferują raczej nieciekawe miejsca, ale w końcu trafiamy na młodą panią, która oferuje ciekawą kwaterę. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że kwatera faktycznie jest super, a do tego znajduje się przy budynku Cyrku, nieopodal dworca kolejowego. Płacimy za nią 160 zł za 4 osoby, czyli po 40 zł. Jest czysto, w jednym pokoju jest klimatyzator, który działa. Udajemy się po auto i parkujemy je na podwórku. Wieczór po tym bardzo długim, ciekawym i ekscytującym dniu spędzamy przy piwie. Zmęczenie wygrywa z pomysłem wyjścia do centrum Kijowa na imprezę. Poza tym jesteśmy pewni, że ten punkt programu nadrobimy następnym razem. W końcu nie jest tu tak trudno dotrzeć i już wiemy, że wrócimy do tego miasta.

W planach opis trzeciego i ostatniego dnia wyprawy.