W podróżach palcem po mapie, na południowy-wschód od Polski, pierwszym napotkanym dużym miastem jest Lwów. Wobec bliskości tego miasta trudno nie chcieć się tam wybrać i to miasto było głównym planem wycieczki. Na biegu niemal podjęta została decyzja o szybkim wyjeździe w piątek-sobotę. W wyprawie biorą udział JP (Jacek) & 16v (Mateusz).

Podróż zaczyna się o 6:10 w Lublinie w busie do Przemyśla (25 zł). Mercedes Sprinter zapewnia dojazd – na 9:25 - do południowej prowincji Polski, z której można szybko (i tanio) dostać się na Ukrainę – do kraju pełnego starych samochodów, zabytkowych trolejbusów, miejsca gdzie na ulicach jest kursujące codziennie muzeum motoryzacji, komunikacji i czegokolwiek się chce, kraju pełnego betonowych, szarych, niemodernizowanych blokowisk, miejsca pełnego tuningowanych lanosów i ład ze spojlerami, udawanymi alufelgami i przyciemnianymi szybami.

Po wysiadce na dworcu w Przemyślu oczom ukazuje się rządek autobusów PKS Przemyśl, składający się z autosanów i jelczy PR110Dlux, a za nimi… stado ikarusów 250 i 256 na ukraińskich rejestracjach, otoczonych grupą mrówek z ogromnymi torbami. Ikarusy aż proszą się by do nich wsiąść i przejechać się, jednak pierwszy odjazd jest gdzieś koło godziny 11-12, co czyni oczekiwanie zupełnie nieopłacalnym (pomimo oczywistej atrakcyjności ikarusów). Kierujemy się na busa, dojeżdżającego tylko do granicy – to bowiem najszybszy wariant. Znikąd przyjeżdża strupiały, biały Mercedes Vario. Wytacza się z niego stado pasażerów i kierowca. Wsiadamy do środka, zajmujemy miejsca, i rozglądamy się. Rzut oka na sufit i oczom ukazuje się dziwna niespodzianka – klapy dachowej nie ma a dziurę zaklejono bodajże czarnym workiem na śmieci. Dopiero po zajęciu miejsc przez wszystkich kierowca robi obchód i zbiera po 2 złote. Ruszamy i za chwilę na dziurach czuć, co znaczą zużyte amortyzatory. Po osiągnięciu kilkudziesięciu kilometrów na godzinę folia w miejscu klapy dachowej zaczyna łopotać, tak że już każdy pasażer zwraca na nią uwagę.

ikarusy-przemysl

Ikarusy na Ukrainie to już jednak rzadkość. Zdjęcie z Przemyśla, pasażerowie wypakowują pełne torby

Podróż kosztuje 2 zł i po około 20 minutach jesteśmy na przejściu granicznym. Wysiadamy i rozglądamy się. Wokół coś na kształt targowiska na błocie. Czując pierwszy poranny głód kierujemy się do punktu gastronomicznego, z bliska jednak widząc jego obsługę jakoś podświadomie rezygnujemy. Wokół nie ma żadnych tabliczek, ale kierujemy się tym chodnikiem co wszyscy i za chwilę docieramy do nowego, szarego budynku, w którym sprawdzają paszporty. Już po chwili można poczuć, jaką granicę się przekracza – w chwili gdy stojąc w kolejce czuje się popychające z tyłu łokcie niechudych i niemłodych przedstawicielek płci przeciwnej, rozmawiających w obcym języku.

Po przekroczeniu jednej granicy chodnik wiedzie dalej. Znacząca kolejka jest ze strony Ukrainy, i wszyscy jej uczestnicy mają dziwnie smutne, spięte twarze, nie rozmawiają. Idąc dalej, za chwilę dociera się do białego budynku, gdzie trzeba nie tylko pokazać paszport, podać cel podróży, ale i wypakować zawartość plecaka. Po tejże niedługiej kontroli (całość przejścia przez granicę ok. 30 minut) jest się już poza Unią Europejską w miejscowości Szehin. Po lewej stronie ukazuje się rząd białych budek, gdzie można wymienić walutę i zakupić pierwsze ukraińskie produkty. Udajemy się nieco dalej, po czym zauważamy przecznicę w lewo, z którą wyjeżdża BAZ-Etałon z jakimś napisem w cyrylicy na tabliczce. Po szybkim przestawieniu się na tutejszy alfabet odszyfrowaniu udaje się dojrzeć, że to wóz do Lwowa. Marszrutka zatrzymuje się i otwiera drzwi, pomimo że w środku wszystkie miejsca są zajęte, a do tego na stojąco jedzie już z 15 osób. Cóż to szkodzi, że wóz pełny, liczą się kolejne hrywny! Jakoś jednak rezygnujemy, postanawiając poczekać na kolejnego etałona. Niedaleko dalej znajduje się niewielki plac, na którym stoją dwa etalony. Przy placyku mieści się sklep spożywczy. Wchodzimy do środka i kupujemy jakiś tani sok jabłkowy (jak się później okazało – przeterminowany o 2 miesiące) i bułki z powidłami (nawet dobre tylko powideł mało). Następna marszrutka jest za 40 minut więc czas ten spędzamy na zakupie biletu w kasie i oswojeniu się z otaczającą nas rzeczywistością. Nagle do jednej z żółtych marszturek wchodzi kierowca. Zbliżamy się więc i stajemy blisko przednich drzwi, jednak jak gdyby nigdy nic mija nas grupka tubylców, ustawiając się przed nami. Cóż, widać tu taka tradycja. Za chwilę do drugich drzwi podchodzi pani z kasy i wpuszcza osoby, które zakupiły bilety w przedsprzedaży. Sprawdza się powiedzenie „pierwsi będą ostatnimi”. Zajmujemy miejsca po lewej stronie. W busie wewnątrz pełno proporczyków, a przestrzeń kierowcy obwieszona jest niebieskimi falbankami. Marszrutka zapełnia się, a pół podłogi z tyłu wozu wraz z przejściem pokrywa się ogromnymi torbami. Ruszamy w kierunku Lwowa.

 

marszrutka

Marszrutka przy granicy, przyjechała ze Lwowa

Na początek przejeżdżamy przez wieś. Już na pierwszy rzut oka widać, że jesteśmy po tej wschodniej stronie granicy – domy wyglądają dużo biedniej, jakby w Polsce w latach 90., ogródki są dużo mniej zadbane, a w polu widzenia nie pojawia się nic nowego – wszystko jakby stare, zapomniane – ludzie, płoty, samochody. Wyjeżdżamy ze wsi i oczom ukazuje się stopniowo krajobraz składający się głównie z pustkowi, biednych wsi, lasów z pokaźnymi, wysokimi drzewami, a nieraz i małych miasteczkach, w których wymienia się skład marszrutki. Kierowca na każdym postoju gasi silnik. Te 2 minut to przecież byłoby mnóstwo zmarnowanego paliwa. Ruch samochodów na drodze jest bardzo mały, mijamy pojedyncze samochody osobowe i pierwsze kamazy, ziły i krazy – coś pięknego, takie stare, głośne ciężarówki. Trasa do Lwowa ma około 80 km, jednak marszrutce zajmuje ona prawie 2 godziny – a to przez powolną jazdę po nierównej drodze i częste postoje we wsiach i miasteczkach. W oczy rzucają się bardzo licznie występujące niedokończone domy – głównie murowane, pozbawione okien, czasem posiadające już dachy, nieraz występujące w skupiskach. Ich geneza pozostaje niewyjaśniona. Na jezdni z grubsza nie występują pasy, nie ma też żadnych słupków znakujących pobocze, podobnie uboga jest liczba znaków drogowych.

W końcu – jesteśmy, po około 7 godzinach od wyjazdu z Lublina – we Lwowie. Wprawdzie odległość po najkrótszej linii wynosi 216 km, jednakże kontrola graniczna, ukraińskie drogi oraz – co najważniejsze – niedogodny rozkład autobusów międzynarodowych kursujących z Ukrainy do Polski – uniemożliwia szybki przyjazd na godzinę 12-13 do Lwowa.

lwow-marsz2

Komunikacja miejska we Lwowie. W tle kamienice, jakich pełno w tym mieście

W mieście ruch uliczny znacząco się zagęszcza. Dominują marki: łada, daewoo, moskwicz. Nielicznie występują samochody zachodnich marek, zwykle w czarnym kolorze. Wysiadamy na ulicy Grodzkiej. Oczom ukazują się paskudne, szare bloki, szeroka ulica, a na niej kamazy, ziły i wszystkie inne hałaśliwie przetaczające się wyroby radzieckiej motoryzacji. Samo patrzenie na te przetaczające się wehikuły z bulgoczącymi silnikami, trzęsącymi całą okolicą, jest wciągającą atrakcją – zwłaszcza w zestawieniu z tymi cichymi, niemieckimi samochodami, jakimi nam przychodzi jeździć.

Licznie objawiają się marszrutki, a trolejbusów ani widu ani słuchu, pomimo że nad ulicą wisi sieć. Kierujemy się na przystanek. Jakoś przychodzi mi go głowy by kupić mapę miasta, pani w kiosku jednak takiej nie ma, jednak czując potrzebę wskazania drogi turystom prawie wyskakuje z kiosku pokazując, że tam z prawej jest poczta a i mapę dostać tam można. Zostawiamy jednak sprawę na później  i wsiadamy do pierwszego co przyjeżdża – a jest to Gazela Delfin – śmiesznie mały busik. Po zrobieniu kroku wewnątrz jest się prawie na jego samym tyle. Wysokość wnętrza to jakieś 1,80 m, siedzeń jest niewiele, a na bokach i suficie znajduje się drewnopodobna wykładzina. Marszrutka kieruje się w stronę centrum. Za chwilę wjeżdża na ulicę o kamienistej nawierzchni. Po prawej stronie ukazuje się zajezdnia tramwajowa, a za nią centrum handlowe o zachodnim wyglądzie. Wysiadamy więc by rzucić okiem na zajezdnię. Bezpośrednio za płotem widać zgrupowanie łuszczących się tatr w stanie rozpadu. Przed halą stoi zaś tatra zdaje się właśnie po szpachlowaniu. Na zajezdni ruch jest niewielki, więc kierujemy się na piechotę w stronę centrum. Ulica w tym miejscu staje się dwujezdniowa. Na przeciwnej jezdni widać stojące marszrutki, więc kierujemy się tam.

Nagle na horyzoncie pojawia się piękny, kremowo-czerwony ikarus, kopcący jak szalony, z głośno pracującym silnikiem z nieszczelnym układem wydechowym. Trudno nie zrobić temu wozu zdjęcia, co też czynimy, udając się dalej. Machamy kierowcy, a i on nam odmachuje, dumny kierowca tego bolidu.

Na jezdni w stronę centrum daje się zauważyć korek, powolnie się poruszający. Po stronie lewej w oczy rzucają się ciemne, niebieskie pociągi podmiejskie, oraz zamiejskie marszrutki, do których stoją liczące i po kilkadziesiąt osób kolejki. W jednym miejscu kolejka stoi nawet pomimo braku marszrutki. Cóż, widać te pojazdy nie zawsze okazują się być odpowiednie wielkościowo. Nagle na przeciwnej jezdni, w stronę centrum, pojawia się niesamowity okaz. Jest to Autosan H10-12, z kratką w tylnej klapie, na ukraińskich rejestracjach, z dużymi, przyciemnianymi na brązowo oknami. Postanawiamy zbliżyć się do tego pojazdu, co umożliwia nam korek.

ruchuliczny

Ruch uliczny żyjący swoim życiem

Za chwilę docieramy do skrzyżowania z Czerniowiecką, na końcu której wdzięczy się ogromny gmach dworca. Autosana udaje się sfotografować, bo utknął w tym bagnie drogowym. Ruch uliczny na skrzyżowaniu ma dziki charakter. Tramwaje, samochody, wszystko pcha się na siebie jak zapaśnicy sumo, po czym zatrzymuje się, aż któryś pojazd zjedzie ze skrzyżowania. Pomiędzy samochodami i strupiałymi tramwajami tatra kręcą się piesi, każdy jak chce, jak popadnie. Trudno nie poczuć, że to inny świat. Włączamy się w ten system i przechodzimy przez ulicę. Mijamy stojące na środku kamienistej jezdni stado czarnych samochodów ze srebrnymi listwami i przyciemnianymi szybami.

remont

Remont ulicy we Lwowie

Wchodzimy w starą część Lwowa – wszędzie pełno jest starych kamienic. Za chwilę pojawia się – zdaje się – przyczyna korka – przebudowa. Dalsza część ulicy Grodzkiej po prostu zniknęła – usunięto torowisko i jezdnię do głębokości metra, w toku remontu. Znajdujemy księgarnię i kupujemy mapę Lwowa za równowartość jakichś 5-7 złotych. Zaciekawieni remontem, udajemy się wzdłuż niego. Zaskakujące jest, że pomimo rozkopania takiej istotnej – wydaje się – arterii 700-tysięcznego miasta, brak jest zauważalnych prac i wydaje się, że nic się w miejscu remontu nie dzieje. Dopiero po 200 metrach ukazuje się jedna koparka, usuwająca kamienną nawierzchnię, w towarzystwie kilku robotników, wywrotki BMC i kamaza. W sklepie po drodze kupujemy ciasto o wdzięcznej nazwie Maxi za jakąś śmiesznie niską cenę. Mateusz wykonuje zdjęcie ze środka nieczynnej ulicy i zaczepia go jakiś młody dzieciak. Nic dziwnego, w końcu wszyscy wokół patrzą się na nas jak na kosmitów – jak dowiedzieliśmy się potem, jesteśmy ubrani „nie po ukraińsku”. Z tej perypetii udaje się jakoś wyplątać i kierujemy się dalej. Nagle pojawia się ulica poprzeczna o intensywnym ruchu komunikacji zbiorowej – marszrutkowej, ale i autobusowej. W poprzek przemykają też przegubowe ŁAZy oraz duże Bogdany. Ta perspektywa wydaje się pociągająca. Na skrzyżowaniu, po lewej, daje się zauważyć zepsuty MAN NL202 z Braunschweig, jeszcze w oryginalnym malowaniu. Mijają go stada żółtych samochodzików, rechocząc chyba pod nosem.

Kierujemy się na przystanek po prawej. Przyjeżdża niskopodłogowy Bogdan – cóż to za cud, w takim morzu bezwzględnej dominacji najwyżej 8-metrowych Bogdanów i Etałonów ze swoimi małymi przyjaciółmi. Autobus jest niskowejściowy, ma około 10-metrów, głośny silnik i manualną skrzynię biegów. Widać tutaj automaty są jeszcze niepożądane. W środku nie ma żadnych kasowników. Zbliżamy się do kierowcy i wystawiamy w jego kierunku hrywny. Wydaje się on wcale nie chcieć przyjąć pieniędzy za przejazd, ale w końcu przekonuje się. Stajemy na środku, w rzeźni pojazdu. Wydaje się, że średnie zapełnienie wozów jest niezależne od ich wielkości – w naszym Bogdanie znajduje się w przybliżeniu tyle osób, co w małych marszrutkach jadących z przeciwka. W Bogdanie głośno pracuje silnik, a most to wyrób firmy – a jakże – Raba. Kierowcy pewną trudność sprawia zmiana biegów, autobus nie rozpędza się swobodnie. Po bruku przejeżdżamy przez pełną kamienic część miasta i wyjeżdżamy do dzielnic o wyglądzie i zabudowie bardziej typowej dla państw byłego Związku Radzieckiego. Po drodze mija nas chyba z 50 marszrutek z przeciwka.

Daje się zauważyć, że we Lwowie podejmowane są próby uruchamiania linii obsługiwanych dużymi autobusami. Kto wie, czy to nie ostatnie lata marszrutkowej komunikacji, która póki co trzyma się radośnie w najlepsze.

Docieramy do ronda na skrzyżowaniu ulicy Zielonej i Ługańskiej. W okolicy dają się zauważyć trolejbusy. Po pewnym czasie przyjeżdża pełna i zapchana Skoda 14Tr. Trolejbus ma popękaną całą przednią szybę. Kierowcy zmieniają się. Ruszamy. Jedziemy bardzo powoli przez teraz o bliżej nieokreślonym zagospodarowaniu, po czym odbijamy na wiadukt nad torami. W środku jest koszmarnie brudno. Na zakręcie trolejbus niemal zatrzymuje się, przejeżdżając pod ostrymi łukami sieci trakcyjnej z prędkością pieszego. W międzyczasie wyprzedza nas oczywiście marszrutka. Wjeżdżamy trolejbusem na blokowisko. Z prawej, z lewej, z tyłu, z przodu, wszędzie pojawiają się ogromne, betonowe bloki, wszystkie w jednym stylu, w jednym typie, urozmaicone tylko obrzydliwie zabudowanymi balkonami – z wykorzystaniem wszelkiej dykty, blachy, szyby i tego, co było pod ręką.

kamaz1

Kamaz - król szos

Wkrótce trolejbus dociera na końcowy, stoi na nim minutę i odjeżdża. Trochę nas tym zmylił, bo spodziewaliśmy się jakiejś dużej pętli (w końcu duże osiedle), a pojazdy komunikacji przystają tu tylko na chwilę i zaraz zawracają. Wysiedliśmy więc i zaczęliśmy szczegółowo przyglądać się blokom i trolejbusom, kierując też w ich strony aparaty. Jak się okazuje, elewacje bloków upiększono kafelkami, które chętnie odpadają. Na ulicy ruch wyglądał następująco:  Bogdan, Bogdan, Bogdan, Skoda 14Tr, Etałon, Bogdan, Bogdan, ŁAZ A183…

Jest już popołudnie, więc wydaje się że to odpowiednia pora, by skosztować doskonałego ukraińskiego piwa. W sklepie kupujemy butelkowe Czernichiwskie za równowartość jakichś 1,55 zł. Cóż to za niska cena za tak dobry trunek? Wpadam na pomysł, że najlepiej byłoby skosztować napój właśnie na skraju urywającego się blokowiska, za którym jest już tylko wąwóz i coś na kształt pola. Mateusz początkowo ma wątpliwości, ale daje się przekonać, i nie żałuje. Blokowisko bowiem obniża się wraz z wąwozem i kończy nieco przed jego dnem. Po odejściu 200 metrów na drugi koniec wąwozu stoi się wśród trawiastego nieużytku, a po odwróceniu widzi się w prawo i w lewo potężną ścianę szarych, betonowych bloków, smutnych aż przez swoją szarą barwę. Widok żywcem z komuny. Trudno się tym nie napawać przy smaku Czernichiwskiego. Robimy parę zdjęć, wspominając, że jeszcze 15-20 lat temu tak wyglądał Lublin czy Warszawa. W Polsce jednak przyszła moda na docieplanie i każdy blok pokrył się barwami, tracąc socjalistyczny wygląd i stając się bardziej przyjaznym wizualnie. Tu jednak przez te 20 lat od upadku Związku Radzieckiego nic się nie zmieniło i nadal widzi się przed sobą ścianę złowrogiego wręcz betonu. Wrażenie dodatkowo potęgowała pogoda – było bowiem szaro i ponuro jak w listopadzie. Klimat to niesamowity.

blokowisko

Lwowskie blokowisko - pełny odjazd

Czas jednak ruszać i kierujemy się z powrotem na końcowy. Niedługo wsiadamy do trolejbusu 11. Trolejbus jedzie przez miasto, które się kończy, ale trolejbus jedzie dalej. Po prawej trawa, po lewej krzaki, trolejbus jedzie dalej. Zastanawiamy się o co chodzi. Nagle dojeżdżamy nigdzie, gdzie znajduje się pętla. Wokół brak zabudowań, czegokolwiek, co mogłoby wytwarzać jakieś zapotrzebowanie na komunikację. W wozie jest jednak parę osób. Późniejszy rzut oka na mapę zdradza, że w okolicy jest cmentarz, po cóż jednak prowadzić doń kilometry przez pola i nieużytki linię trolejbusową – na to już trudno odpowiedzieć. Trolejbus wracając wykonuje jeszcze zajazd kieszeniowy pod ogromny budynek stojący w lesie. Skoda 14Tr jedzie tak wolno, aż się prawie usypia. W końcu dojeżdżamy znużeni do centrum i wysiadamy z tego najwolniejszego na świecie trolejbusu, oczywiście z brudnym wnętrzem i skorodowaną wszędzie kratownicą.

W centrum na rogu ulic Kniaza Romana i Galicyjskiej udało się odnaleźć punkt gastronomiczny. Sprzedawano tam świeżo zrobione kawałki pizzy, pyszne i jeszcze gorące, po równowartość 2 zł. Było to jedno z niewielu miejsc, gdzie można było trafić coś takiego.

bc1036ci-2011-06-10

Pozytywny akcent - nowe, duże autobusy na niektórych liniach, z reklamą Euro 2012

Po perypetiach dojeżdżamy do fabryki LAZa. Na stróżówce nikt nie stoi. Przechadzamy się wzdłuż pustej hali fabrycznej, z potłuczonymi szybami, po czym postanawiamy skierować się do zajezdni trolejbusowej. Podjeżdżamy do niej przystanek marszrutką i kierujemy się do budki ochrony, gdzie siedzi pani w średnim wieku. Pytamy się jej o możliwość wejścia i robienia zdjęć i uzyskujemy zgodę, więc wchodzimy w tą wieczorną już pogodę na plac, oglądając sobie wszystko. Na zajezdni pełno jest wraków trolejbusów – łazów i skód. Z bliska widoczne są dziury w blacharce, a od spodu – kompletnie zgnite kratownice. Z wozów powykręcane jest pełno części. W dalszej części zajezdni zjeżdżają się autobusy – nowe, długie łazy. W jednym z nich jest kierowca, podchodzimy i zagadujemy do niego. Poruszamy temat marszrutek, na co kierowca macha ręką i pokazuje kopnięcie, co ma oznaczać to, co zostanie z nimi zrobione. Pytamy się o to, jak prowadzi się autobus – a jest to długi, 13-metrowy, 2-osiowy łaz, w którym zauważamy drążek skrzyni biegów. Kierowca mówi, że w porządku. Kierujemy się dalej i zauważamy rządek przegubowych łazów – obraz tutejszych przemian. Tych może 30 wozów to jednak tylko namiastka tego, co byłoby potrzebne, by zastąpić marszrutki. Starania są jednak czynione i wydaje się, że dużych autobusów będzie coraz więcej.

zajezdnia

Cmentarzysko wycofanych trolejbusów na zajezdni

Po opuszczeniu zajezdni odnajdujemy sklep spożywcze. Co dziwne, są w nim głównie: alkohol, ciastka i cukierki. Ucinamy sobie rozmowę z panią sprzedawczynią. Kupujemy 5 piw i 2 paczki ciastek. Wskazuję na paczkę, którą chcę, jednak pani daje mi jakieś inne, mówiąc, że są lepsze. Za te wyroby płacimy łącznie… równowartość 10 złotych.

W dalszym etapie odnajdujemy tramwaj – złomowatą tatrę – i kierujemy się do centrum, do Stanisława, mieszkańca Lwowa, który wynajmuje mieszkania turystom. Udaje nam się odnaleźć ulicę i oto jesteśmy pod drzwiami i dzwonimy do Stana (bo tak to się skraca po ichniejszemu). Najpierw słychać coś w stylu „czego szukacie”, a potem otwiera nam drzwi pan w średnim wieku. Pan płynnie mówi po polsku i zaprasza nas do kamienicy obok. Wchodzimy na drugie piętro. Na drzwiach na starej tabliczce znajduje się napis „Dr Kazimierz Wiślański. Choroby kobiece”. Pytamy o to, a Stan odpowiada, że to kiedyś było mieszkanie tego znanego wszędzie lekarza, ale od paru lat już on nie żyje. Wchodzimy do środka. Najpierw jest mały pokój przechodni (domyślam się że kiedyś gabinet), a potem ogromny pokój z łóżkami, z oknem na podwórko kamienicy. W mieszkaniu jest jeszcze drugi taki ogromny pokój – z oknami na ulicę – i trzeci – jednak jest on zamknięty. Stan oznajmia, że w tym mieszkaniu nie straszy, a jakby coś świszczało, to spod tych drzwi – i w tej chwili otwiera drzwi do drugiego pokoju, po czym oczywiście nic się nie dzieje. Z pierwszego dużego pokoju, wyposażonego w ogromny piec kaflowy, przechodzi się przez bardzo wysoki korytarz do kuchni. W korytarzu stoi paskudna, ogromna wanna z łuszczącą się farbą. Stan wyjaśnia, że to stara wanna. Faktycznie, w łazience widocznej z korytarza widoczna jest trochę nowsza wanna. Z korytarza jest jeszcze wejście do toalety i na końcu kuchnia. W kuchni znajduje się stół, biały, potężny piec kaflowy, i lodówka. Stan otwiera lodówkę. Widać w niej jakąś kiełbasę, jajka i wodę. Stan objaśnia nam, że lepiej tego nie jeść, bo nieraz ktoś tutaj coś zostawia i leży to bardzo długo. Podobno ktoś się kiedyś tych starych przysmaków z lodówki najadł i potem było mu delikatnie mówiąc niedobrze. W tej chwili Stan otwiera pozostawioną przez kogoś butelkę z wodą i dopija ją. Widać sam już jest odporny na te „przysmaki”. Teraz następny etap pokazywania – ciepła woda. Wydaje się być szczególnym zaszczytem, że jest tutaj woda. Kierujemy się do łazienki. Stan pokazuje nam piec, a przy nim 3 zawory, z których – jeden trzeba przekręcić tak, drugi tak, trzeci tak, a potem jak już one są tak ustawione to odkręca się wodę – i tu Stan odkręca wodę – tylko cholera coś nie chce działać, wyjmuje on zapałkę i odpala, woda jeszcze zimna – ale spokojnie, poczekajmy, teraz zobaczymy jeszcze kwestię drzwi. Mateusz pyta o ręcznik i dzięki temu dowiadujemy się, co jest w tajemniczym trzecim pokoju (w międzyczasie woda cały czas odkręcona). Otóż stoją tam jakieś szafki, pościele, i łóżka, różne dziwne sprzęty i graty jakby na strychu. Aż dziw że w takim ogromnym mieszkaniu nikt nie mieszka, a służy ono tylko na wynajem i jako magazynek. Następnie mamy udzieloną instrukcję, jak zamykać drzwi (woda cały czas się leje, bo się nagrzewa), a potem jeszcze pokaz na podstawie naszej mapy, jak dojechać na jutrzejszą marszrutkę do Łucka. Pytamy Stana o mnóstwo rzeczy, ten jednak mówi że ma niewiele czasu i faktycznie dzwoni do niego telefon, po czym kieruje się on pokazać inne mieszkanie kolejnym wynajmującym.  Płacimy mu równowartość 8 dolarów od osoby w hrywnach. Dowiadujemy się jeszcze, że nieraz w tym mieszkaniu nocowała cała wycieczka szkolna – nic w tym dziwnego, w tym mieszkaniu zmieściłaby się może i cała szkoła. Z ciekawości pytamy jeszcze Stana, czy bardzo widać że jesteśmy nie stąd. Na Ukrainie nikt nie chodzi w takich ubraniach – dowiadujmy się – no i nikt nie ma napisów na bluzie na rękawie (ja miałem). W sumie przyznać trzeba że Stan to naprawdę złoty człowiek – zna polski, można się go o wszystko popytać, wynajmuje niedrogo miejsca noclegowe – w zasadzie same zalety.

No dobrze więc – to wymieniamy się wrażeniami z dnia z Mateuszem i kosztujemy Czernichiwskie. Jeszcze jeden raz robimy sobie wycieczkę po mieszkaniu. W wysokim korytarzu okazują się być jakieś ogromne szafki pod sufitem, ze śladami cieknącej wody. Coś jest w nich schowane, jakby koce. Ponownie rzucamy okiem na ogromny piec kaflowy w kuchni. Klimatyczne i ogromne to mieszkanie.

Budzimy się następnego dnia i kierujmy się na dworzec autobusowy na południu miasta. Przed samym dworcem robimy jeszcze parę zdjęć. Ciekawe – dla nas – obiekty stanowią – trupiasta Skoda 14Tr, biały, mały moskwicz, stare łady, niebieska, tuningowana łada z przyciemnianymi szybami, przyciemnianymi światłami tylnymi i komicznymi felgami (odjeżdżająca potem z piskiem opon). W sumie pełno ciekawych obiektów. Podchodzimy na dworzec, wypełniony etałonami i starymi mercedesami vario. Za chwilę przyjeżdża niewielki zachodni wyrób – bodajże Berkhof – z tabliczką Łuck. Wsiadamy do niego i siadamy na końcu. Do środka wchodzi jakieś koleś i próbuje coś sprzedać pasażerom, zdaje się jakieś gazetki. Zbliża się i do nas. Słysząc polski język chwali się nam, że ma rodzinę we Wrocławiu i rzuca jakieś nazwisko, pytając czy ich znamy. Oczywiście nie znamy ich i pan odchodzi w pokoju. Za chwilę ma miejsce intrygująca ceremonia. Kierowca autobusu przechodzi przez cały pojazd i zasłania zasłonki wszędzie tam, gdzie nikt nie siedzi, pomimo że jest pochmurny dzień, a na dworze może 18 stopni. Dobrze, w końcu ruszamy.

lada-tuning

Łada na wypasie

Autobus wyjeżdża na obwodnicę Lwowa. Jedziemy nią dosyć długo, okrążając całe miasto. Na horyzoncie pojawia nam się skraj blokowiska, na którym wczoraj piliśmy piwo. Ponownie ten widok jakby z minionej epoki robi na nas ogromne wrażenie. Jedziemy dalej, próbując się rozglądać za tym co widać wokół. Trasa wiedzie głównie przez pola i puste miejsca. Po drodze trafiają się wioski, ponownie biedne i nieraz z niedokończonymi domami. Nieraz widać też zakłady przemysłowe – niewielkie, jakby zupełnie opuszczone i zarośnięte krzakami, albo też coś na kształt pegieerów. Wszystko jakieś biedne i opuszczone, a ruch uliczny bardzo mały. Droga jest nierówna, z kilometra na kilometr coraz gorsza. Sporadycznie mijamy jakiś samochód. Można mieć wrażenie, że jedziemy przez jakieś pustkowie, na którym nikt nie chce mieszkać, a kto może – ucieka stąd. Na jednym ze skrzyżowań, gdzie odbija droga w lewo, bus staje i wysiada jeden z pasażerów. Patrzymy w lewo i aż do horyzontu nie widać żadnych zabudowań. Ten człowiek musiał przejść jeszcze ze 3 kilometry na piechotę.

Stan drogi staje się tragiczny. Dziury są głębokie, bardzo zwalniamy. Z głośników właśnie 10 raz leci ta sama piosenka (widocznie ulubiona kierowcy). Jedziemy trochę swoją stroną, trochę środkiem. Nie mijamy niczego poza pustymi wioskami, krzakami, polami. Po horyzont nie widać niczego poza po prostu polami. Na skrzyżowaniach nie raz nie ma żadnych znaków – po prostu spotykają się dwie szosy, na szeroko oblanym asfaltem skrzyżowaniu. Kilka razy przekraczamy tory kolejowe, przy których następuje jakiś dziwny rytuał. Otóż autobus staje 10 metrów przed torami, stoi 10 sekund, i dopiero rusza. Podobnie postępują jadący z przeciwka.

Wydawało się, że droga jest katastroficzna, ale teraz staje się katastrofalna. Jedziemy więcej lewą stroną jak prawą, trochę poboczem. Prędkość jest bardzo mała. Na horyzoncie pojawiają się drogowcy. Z kraza wysypywany jest asfalt, roznoszony przez jakieś 20 osób łopatami na dziury i uklepywany ręcznie pchaną maszyną-zagęszczarką. Bez frezowania, bez walca. Mijamy przez ziemne pobocze drogowców i jedziemy bardzo powoli dalej.

droga-luck

Rozpadająca się droga do Łucka, jedziemy więcej lewą jak prawą stroną

W końcu stan drogi jakby poprawia się nieznacznie. Kierowca wysiada i długie coś przy wozie. Mateusz korzystając z okazji wysiada i robi zdjęcie autobusu na tej dziurawej drodze w jakiejś mieścinie na końcu świata.

Podróż jeszcze trochę się dłuży i oto pojawia się nad autobusem sieć trakcyjna – tak, tak, jesteśmy w Łucku. Objechaliśmy miasto wokół i wysiadamy na dworcu. Dworzec był w stylu można powiedzieć socjalistycznego modernizmu. Krzątało się na nim pełno ludzi, a większość taboru stanowiły marszrutki, z jednym tylko wyjątkiem w postaci przekozackiego, ogromnego (na tym tle), starego LAZa 699R Karpaty.

Skierowaliśmy się w stronę ulicy i przejechaliśmy Bogdanem A091. Wysiedliśmy na jakimś rondzie. Za chwilę pojawia się atrakcja Łucka – trolejbusy ZIU. Wsiadamy do jednego z nich. Pojazd jest w stanie ruiny. Wykładzina podłogowa rozpada się, kratownica jest roztelepana, a wnętrze pomalowano już kilka razy grubą warstwą farby. Most napędowy dziwnie rzęzi. Zaczepiają nas jacyś pijani Ukraińcy, ale dają sobie spokój, widząc, że nie rozumiemy co mówią. Przejżdżka Ziutkiem jest ciekawa i wciągająca, nawet pomimo iż nie jedzie on szybko. Czuć jakiś taki stary klimat. Miasto ciągnie się wokół, trasa jest dosyć długa. Zagadkowa jest tablica kierunkowa, wciśnięta między przesuwne szybki. Od zewnątrz jest na niej inna linia, a od środka inna. Ważna okazuje się być linia widoczna od zewnątrz. Oczywiście wszyscy tutejsi o tym wiedzą. W trolejbusie głośno telepią się skrzydła drzwiowe. Po długiej przejażdżce zauważamy kolejnego Ziutka z tyłu i przesiadamy się do niego. Ten okazuje się być bardziej tłoczny i… szybszy. Mateusz chwyta się poręczy, która dziwnie się gibie. Pokazuję mu, że tak skorodowała u góry, że się urwała i telepie się jak chce. Trolejbus staje na przystanku. Konduktorka zaczyna coś krzyczeć żeby coś wnieść – jakaś kobieta wchodzi z ogromnym, ciężkim wózkiem z czymśtam. Nagle pojawiła się przed nami dłuższa prosta i trolejbus rozpędził się do 50 km/h. Przy tej zawrotnej prędkości pojazd wpadł w dziurę i całą karoserią wstrząsało jak galaretą.

ziutek

Ziutków w Lublinie nie ma już 10 lat, w Łucku tymczasem można się tym sprzętem bezproblemowo przejechać - to tylko 230 km od Lublina

Wysiadamy z Ziutka i próbujemy kupić coś do jedzenia. W sklepiku znajdujemy… Czernichiwskie, znakomite i tanie chipsy LJUKS, duży ciemny chleb, oraz kiełbasę (nienajtańszą). Idziemy parę kroków dalej, szukając miejsca, by spocząć, i naszym oczom ukazuje się namiot, podobny do tego, co spotyka się u nas na festynach. W środku stoją ławki i panie polewają piwo. Piwo lane kosztuje na nasze 1,50 zł a butelkowe 2,45 zł. W takim wypadku kupujemy butelkowego Obołona i kosztujemy go z chipsami.

Później spędzamy trochę czasu na kręceniu się po mieście. Testujemy Ziutki i marszrutki, udaje się odnaleźć zajezdnię, do której masowo około 18 zjeżdżają trolejbusy. Podchodzimy do płotu i robimy zdjęcie. Fotografuję tabliczkę z układem torów sieci na zajezdni. Wychodzi do nas pani ochroniarz i mówi coś niezrozumiałego, ale nieprzyjemnego. Postanawiamy, że lepiej sobie pójść i wracamy do centrum.

luck-marszr

Marszrutki w Łucku

Z taboru udaje się zaliczyć: dużego Bogdana (automatyczna skrzynia biegów, rozpadające się wnętrze), pudełkowatą w kształcie, sympatyczną marszrutkę, a także sfotografować trolejbus Bogdana. Powoli próbujemy kierować się w stronę dworca. Wsiadamy do PAZa z napisanym Awtowogzalem, jednakże jedzie on w przeciwną stronę. W marszrutce tej przyjemnie bulgocze wielolitrowy benzynowy silnik. Pytamy kierowcę o dworzec, a ten zaraz zaczyna kombinować i dyskutować o tym z konduktorką, po czym, widząc paza z przeciwka, szybko hamuje i wykrzykuje do niego przez okno żeby stanął. Wysiadamy więc i przebiegamy do drugiego paza, który jest całkiem tłoczny i zawozi nas na dworzec.

Zaopatrujemy się w piwo – Czernichiwskie, Czernichiwskie Premium i – ciekawostka – Czernichiwskie cytrynowe po czym udajemy się na dworzec na autobus o 21. Podejrzany wydaje się brak autobusu pół godziny przed odjazdem. Czas mija, autobus nie pojawia się. Próbujemy więc kiełbasy zakupionej w sklepie. Ugryzłem kiełbasę. W ustach poczułem smak jakby zmielonych uszu zmieszanych ze smalcem. Spojrzałem na Mateusza.  Podeszliśmy do śmietnika i pozbyliśmy się tej kiełbasy.

Mateusz udał się do dyżurnej ruchu. Ta powiadomiła nas, że dzisiaj nic nie ma, bo jutro zielone świątki. No i jutro też nic nie ma. Mówiła do nas po ukraińsku: „Nic już nie jeździ. Może ten o 18 przyjedzie z Kijowa ale to nie wiem. A macie nocleg? Jak chcecie to możecie tu na górze za 90 rubli się przenocować”. Widać pani spodziewała się, że liczymy w rublach, prześpimy się w poczekalni i sobie na tym zarobi. Jakoś nie przystaliśmy i poszliśmy z tego dworca. Wpadłem na pomysł, że przecież są jeszcze pociągi. Poszliśmy więc na dworzec. Wchodzimy schodami na wiadukt nad torami i nagle bach! majtnęła mi się siatka i butelka Czernichiwskiego Premium stała się historią. Żałoba! W rezultacie długo jeszcze nie poznam tego smaku. Po przepakowaniu się doszliśmy na peron. Stał tam jakby kontener, a w nim siedziała jedna pani i udzielała informacji. Pytajmy ją o pociągi. Pani mówi nam, że jest Kiev Express tylko trzeba dojechać do Ljubomla. Ciekawe jak dojechać, skoro nie ma pociągu ani marszrutki, ale pani już pokazuje – o, będzie o tej godzinie, kierując w moją stronę książeczkę z rozkładem. Patrzę na to i mówię „ale to nie w tą stronę”. Pani zaraz przeprasza i pokazuje właściwą godzinę! Pytam o pociągi do Lwowa, okazuje się że jest coś o 1:30. No fajnie, czekać sobie 3 godzinki. Pani coś mówi o otwarciu kasy w kontenerze obok ale trudno zrozumieć o co chodzi. Wpadam na genialny pomysł i dzwonię do Strasznego. Ten za chwilę udziela mi najlepszej możliwej informacji (mówię, złoty człowiek) – otóż jest w zasadzie tylko ten pociąg do Lwowa. No dobrze, to czekamy. Podchodzimy do kasy, próbując kupić bilet. Nikogo nie ma. Jakiś człowiek z tyłu wyjaśnia nam, że pani do kasy przychodzi 2 minuty przed odjazdem, o 1:28. No dobrze. Przechodzimy więc kawałek dalej, pod budynek dworca. No to co? - mówię do Mateusza – to pijemy piwo?

Mateusz początkowo jest zaskoczony ale daje się przekonać. No to czekamy. Za chwilę podchodzi do nas osobnik, który też trzyma piwo – ten, który mówił nam, że kasa jest otwierana o 1:28. Na oko 25 lat. Zaczyna zagadywać. Wydaje się w porządku, no to rozmawiam sobie z nim. Okazuje się, że mieszka pod Łuckiem i nieraz pracował w Polsce, stąd zna nasz język. Korzystamy z okazji i pytamy o wszystko. Piwo nakręca rozmowę. Przenosimy się do środka dworca, który służy jako poczekalnia. Świeci się w nim słabe światło i siedzi parę osób, w tym babka paplająca coś do siebie. Pytamy kolegę (już) z Ukrainy o zarobki, o wyjazdy ludzi do Polski, o cenę łady, o szkoły, o puste domy, o wszystko. Na dworcu pojawia się milicja, więc chowamy piwo. Milicja przechodzi i nic się nie dzieje. Nasz kolega udaje się po kolejne piwa i rozmowa trwa dalej. W którymś momencie nasz kolega wychodzi za potrzebą, zostawiając do połowy pełne piwo na ławce. Do budynku wchodzi milicjant i pyta nas – czyje to? My na to – nie nasze. Milicjant wychodzi, a za chwilę kolega wraca. Mówimy mu, że mu się upiekło. Pytamy o wysokość mandatów – podobno jakieś 20 hrywien. Śmiejemy się…

Czas jakoś mija i w końcu przyjeżdża pociąg. Wsiadamy. Wagony niemal puste (kto i po co miałby jeździć o 1:30?). Siadamy i kontynuujemy spotkanie towarzyskie. Nasz kompan zaczepia pasażerki w wagonie (skutecznie!). Żegnamy się z kolegą, który wysiada gdzieś w środku nocy. Podróż nie dłuży się, ale trudno nie przysnąć po całym dniu. Gdy otwieram oczy, jesteśmy już gdzieś blisko Lwowa, co widać po narastającym zapełnieniu wagonu. W końcu dojeżdżamy i wysiadamy na dworcu. Udaje się znaleźć punkt gastronomiczny w sąsiedztwie zapchanego marszrutkami placu dworcowego, gdzie kupuję hot doga w… słodkiej bułce, z kwaśnym, wodnistym keczupem. Cóż, dobre i to na poranny głód. Za chwilę odnajdujemy busa do granicy, w którym ponownie połowę podróży spędzamy przysypiając. Na granicy nie ma kolejki, choć pytania celników bardziej szczegółowe niż wcześniej. Wróciliśmy do Polski. Czuć jakąś taką… ulgę. Widać pasy na jezdni, nowsze samochody… Busem wracamy do Przemyśla, a stamtąd, z braku połączenia, znów busem do Rzeszowa, gdzie znajdujemy jeszcze w sąsiedztwie idealne zapiekanki i wsiadamy do neoplana z PKS Rzeszów, który zawozi nas do Lublina. Całą podróż w tym wygodnym pojeździe spędzamy na ekscytowaniu się niesamowitymi przeżyciami, jakie przytrafiły się nam przez ostatnie dwa dni! Już pod koniec podróży wiemy, że jeszcze nie raz odwiedzimy arcyciekawą Ukrainę. Zachęcą nas do tego z pewnością choćby brzęczące z plecakach butelki Czernichiwskiego…